Jak ratowałam dzieci z getta warszawskiego

Powód, który kazał mi ratować dzieci z getta sięga mego domu rodzinnego, moich lat dzieciństwa. Byłam wychowywana tak, że jeśli człowiek tonie, to obojętnie, jaką On wyznaje religię, jakiej jest narodowości, trzeba Go ratować. Jest to potrzeba serca.
Wojna zastała mnie na stanowisku opiekunki społecznej w Wydziale Zdrowia i Opieki Zarządu Miejskiego w Warszawie. Pod naszą opieką była biedota zarówno polska, jak i żydowska. Kiedy tylko Niemcy zajęli Warszawę, wydali zarządzenie, które pozbawiało wszelkiej pomocy materialnej ludność żydowską Pogorszyła się ich sytuacja, kiedy zamknięto getto w dn. 15.X.1941 r. a utworzono je w listopadzie 1940. Zorganizowałam wówczas wśród najbardziej zaufanych koleżanek zespół dla ratowania tych najwięcej zagrożonych ludzi. Fałszując setki dokumentów, podstawiając pod właściwe nazwiska żydowskie – polskie rodziny – otrzymywałyśmy pieniądze z Opieki Społecznej, ratując choć trochę głodujące rodziny.
„Przepustki” pozwalające na wstęp do getta dostawałyśmy za pośrednictwem Miejskich Zakładów Sanitarnych. Dyrektor tych zakładów – dr Juliusz Majkowski – nieoceniony dzięki swej odwadze Człowiek wpisał mnie i moje koleżanki na listę swoich pracowników.
Nawiązałam kontakty z Centosem i innymi organizacjami społecznymi, z dr Wysznacką i dr Merkinówną, asystentkami prof. Witwickiego.
Zaistniała konieczność wyprowadzania dzieci na stronę tzw. aryjską. W getcie bowiem było piekło.
Docierałyśmy do tych domów mówiąc, że mamy możliwości ratowania dzieci, wyprowadzając je za mury. Wówczas padało jedno zasadnicze pytanie: jaką dajemy gwarancję?
Trzeba było uczciwie odpowiedzieć, że żadnej gwarancji dać nie możemy, bo nie wiadomo nawet, czy uda się nam opuścić dziś getto.
Wtedy odbywały się dantejskie sceny. Tata godził się na oddanie dziecka, a matka nie. Babcia tuliła dziecko najczulej i zalewając się łzami wśród szlochu mówiła „za nic nie oddam wnuczki”.
Czasem opuszczałam tę nieszczęsną rodzinę bez dziecka. Nazajutrz szłam sprawdzić, co stało się z całym domem. I często okazywało się, że wszyscy byli już na Umschlagplatz.

Dokąd dzieci kierowano?
Najpierw dla przystosowania dzieci do zgoła zmienionych warunków (atmosfera rodzinna, język – bardzo często znały tylko jidysz) trzeba je było umieszczać u osób bardzo zaufanych. Nazwałyśmy te domy naszych ludzi „pogotowiami opiekuńczymi”. Tam uczono je (tych, które go nie znały zupełnie) języka polskiego, podstawowych modlitw, aby idąc potem do Zakładów Opiekuńczych nie odróżniały się od dzieci polskich.
Maluchy, nie rozumiejąc swej tragedii, szybko przyzwyczajały się do nowych wychowawców, pytając czasem dlaczego przywieziono je tu i odebrano od „dobrej pani” (czyli z Pogotowia Opiekuńczego). Zabawki zastępowały jednak najczęściej tę „dobrą Panią”. Bawiły się, psociły i było im dobrze.
Zupełnie inaczej przeżywały swoje nowe życie dzieci zabrane z Pogotowia Opiekuńczego do domów prywatnych. Osoby te przeważnie brały do siebie dzieci małe. Często były to rodziny bezdzietne, które tęskniły do wyżycia się w macierzyństwie. Po pewnym czasie tak się przywiązały do tych dzieci, że po wojnie było wiele wypadków, że dzieci nie chciano oddać. Tym niemniej dzieci te przeżywały, mimo tkliwej opieki „przybranych rodziców”, swoiste trudności. Często musiały całymi godzinami być zamknięte w szafie.
Znam wypadki, że jedynym wówczas ratunkiem był parapet za oknem, za firanką. I umieszczone tam nieszczęśliwe dziecko musiało czasem tak długo tam być, trzymając się zdrętwiałymi rączkami, aby nie wypaść, aż Niemcy opuszczą mieszkanie przybranych rodziców.
Drogo płaciły dzieci za „cenę życia”. Czasem dla bezpieczeństwa zarówno dzieci, jak i ich opiekunów trzeba było dziecko „odebrać” od jednych, a umieścić u innych.
Wiozłam kiedyś takiego zapłakanego, zrozpaczonego chłopczyka do innych już opiekunów, a On wśród łez i szlochu pytał mnie: „proszę Pani, ile można mieć Mamuś, bo ja już jadę do trzeciej”.
W warunkach stałego zagrożenia z każdej strony całego otoczenia polskiego, częstych „wizyt” Niemców z różnych powodów, dzieci żydowskie nie mogły się niczym wyróżniać od dzieci polskich. Aby dzieci te mogły po wojnie wrócić do społeczności żydowskiej, trzeba było jakoś je zewidencjonować … zrobić coś w rodzaju kartoteki, gdzie przy nazwisku np. Marysi Kowalskiej w nawiasie było podane „Reginka Lubliner”. Aby po zakończeniu działań wojennych dziecko to mogło wrócić do swoich.
Ze względów, oczywiście jak najbardziej konspiracyjnych, ewidencja szumnie zwana „kartoteką” – to był zwój pasemek, bardzo wąskich z bibułki, zwinięty w rulon. Tę „kartotekę” prowadziłam i miałam pod swoją opieką ze względów bezpieczeństwa – tylko ja.
W pokoju, którego okna wychodziły częściowo na przydomowy ogródek, a częściowo na podwórze – na środku stał stół. Myślałam więc, że zawsze wieczorem przed udaniem się na spoczynek ułożę ową „kartotekę” czyli malutki zwitek – rulonik na środku owego stołu. W razie stukania do moich wejściowych drzwi cały ten rulonik wyrzucę przez okno, w krzaki tego przydomowego ogródka. Wiele razy ćwiczyłam sprawność mego pomysłu, aby być dobrze przygotowaną na ewentualne nadejście niepożądanych nocnych „gości”.
Wreszcie nadszedł taki dzień 20.10.1943 r. Potworny huk – walenie do drzwi frontowych obudziło najpierw Matkę. Kiedy wreszcie i ja otrzeźwiałam ze snu, w myśl wyuczonej przez lata lekcji, co zrobić z „kartoteką” jak przyjdą Niemcy, chwyciłam ten rulonik, chcąc go wyrzucić przez okno. Niestety zrobić tego nie mogłam, bo cały dom był otoczony przez Niemców. Rzuciłam „kartotekę” mojej łączniczce, a sama poszłam otworzyć drzwi.
Wpadli – było ich 11. Dwie godziny trwała straszliwa rewizja z odrywaniem podłóg, rozpruwaniem poduszek itd. Kartoteka została uratowana dzięki wielkiej odwadze, pomysłowości mojej łączniczki: Ukryła ją w swojej bieliźnie. Kiedy gestapowcy kazali mi się ubierać, to – choć zabrzmi to może niewiarygodnie – ale poczułam się szczęśliwa, bo wiedziałam że spis dzieci nie wpadł w ich ręce.
Nie da się w krótkich słowach opisać przeżyć w lochach gestapo na Szucha i na Pawiaku. W muzeum na Pawiaku jest specjalna szafka z narzędziami, którymi „panowie nadludzie” zadawali więźniom tortury. Do dziś mam „wizytówki” na swoim ciele tych „nadludzi – Niemców”. Dostałam wyrok śmierci. „Żegota” przysyłała mi grypsy abym była spokojna, bo organizacja robi wszystko, aby mnie uratować. Całe Prezydium „Żegoty” bardzo mnie lubiło, cenili moją pracę. „Za wszelką cenę” szukali sposobu, aby nie wykonano na mnie wyroku.
Poza sentymentami był to też niepokój. Wiedzieli przecież, że wraz ze śmiercią moją, zginie jedyny ślad po dzieciach.
Trudno też opowiedzieć jak to jest, kiedy się jedzie na własną egzekucję a w ostatniej chwili okazuje się, że mnie wykupili. Gestapowiec za bardzo dużą „łapówkę” wypuścił mnie. W dokumentach gestapo figurowałam, jako rozstrzelana. Po 2 miesiącach gestapo „wpadło” na ślad jakiejś niewłaściwości. Gestapowiec – łapówkarz został wysłany na front wschodni, a po mnie do domu przyszło znowu gestapo. Mnie nie zastali, bo po nielegalnym opuszczeniu Pawiaka konieczna była nie tylko zmiana dokumentów, ale nie wolno mi było przebywać w mieszkaniu. Musiałam matkę, w stanie agonalnym „wykraść” z domu i być razem z nią u obcych ludzi, gdzie po kilku tygodniach zakończyła swe męczeńskie życie. A gestapo tak uporczywie mnie szukało, że nawet byli na pogrzebie Matki pytając, która to jest córka zmarłej. Przyjaciele odpowiadali: „córka jest uwięziona na Pawiaku”. Jeden z gestapowców z wściekłością odrzekł: „Tak, była, ale w niezrozumiały sposób jej już nie ma”. Na zmienionych całkowicie moich dokumentach pełniłam nadal funkcję kierownika referatu dziecięcego w „Żegocie”.
W czasie Powstania Warszawskiego zakopałam „Kartotekę” w 2. butelkach w ogródku zaprzyjaźnionej łączniczki, aby w razie mojej śmierci odkopała i przekazała komu należy. Po zakończeniu działań wojennych na terenach Polski – sprawę dzieci, czyli tzw. „Kartotek” przekazałam ówczesnemu pierwszemu prezesowi Żydowskiego Komitetu, panu dr. Adolfowi Bermanowi.
Według adresów dzieci z kartoteki, Żydowski Komitet odbierał dzieci, przekazując je bądź do Domów Dziecka, które były organizowane w Polsce, bądź stopniowo do ówczesnej Palestyny.
Kończąc, pragnę jak najmocniej podkreślić, że nie my, ratujący jesteśmy jakimiś bohaterami – te słowa nawet mnie bardzo drażnią.
Odwrotnie – ciągle mam wyrzuty sumienia, że tak mało zrobiłam.
Pragnęłam bardzo opracować ten temat dogłębnie, ukazać światu niespotykaną w dziejach ludzkości na przestrzeni wieków, tragedię dziecka żydowskiego. Choroby mnie zmogły i ja już tego nie dam rady zrobić. Apeluję jednak, aby znalazł się „Ktoś”, kto podejmie ten temat i pokaże „Bohaterów Matczynych Serc” by współcześni ludzie lepiej poznali prawdę. A prawda ta winna stać się przestrogą dla całego świata, dla całej ludzkości.