Skip to content

Ucieczki Ludwika Brylanta

+LUDWIK BRYLANT
(urodzony w 1933 roku)

Nazywam się Ludwik Brylant. Urodziłem się w Warszawie 3 lutego 1933 roku. Najwcześniejsze moje wspomnienia, takie, które „zadrasnęły” mnie w życiu, jako dziecko, to było w 1938 roku rozejście się rodziców. Ja miałem wtedy pięć lat. Siostra Fela była ode mnie o dwa lata starsza. Miał nastąpić podział dzieci między rodziców. Pamiętam rozstanie rodziców, bo akurat matka miała mnie wziąć, siostra miała zostać przy ojcu i nawet byłem na to przygotowany, bo bardziej lubiany byłem przez matkę. No, ale z chwilą, kiedy zobaczyłem, że matka ma mnie odbierać z policjantem, ja nie zgodziłem się odejść. Uciekłem i zostałem u ojca. Matka odeszła od ojca. Widziałem potem jej zdjęcia. Była przystojną kobietą. Ja byłem z matką bardzo związany.

Wszystkie zdjęcia rodzinne poginęły. Nie wiadomo, co się z nimi stało.

Nasz dom przed wojną – pamiętam – to był domek jednorodzinny w Warszawie na Żoliborzu, przy ulicy Felińskiego 1. Tam zaraz blisko szkoła była. Kiedyś, po wojnie próbowałem go znaleźć. Stał jeszcze wtedy na Felińskiego, przy szkole.

W ’40 roku, jeszcze nim zabrali nas do getta, ojciec pisał do biur niemieckich prosząc o poszukiwanie matki (znał niemiecki). Odpowiedź była, że nigdzie nie znana, nigdzie nie meldowana. Z tym policjantem może wyjechała. Była masowa ucieczka wtedy na wschodnią granicę, być może, że tak się stało. Żadnych wieści o niej do chwili obecnej nie było.

Matka nazywała się Jadwiga Anastazja Wilczyk – tak wynika z dokumentów.

Ojciec, kiedy ja się urodziłem, miał 31 lat, matka 20. Jedenaście lat różnicy było między nimi.

Mój ojciec był urzędnikiem, w starostwie pracował. W dokumencie ojca z kościoła było napisane „biuralista”. Ja jestem obrzezany. Podobno dziadek miał mnie wykraść, by dokonać obrzezania osiem dni po moim urodzeniu. A 12 czerwca l933 roku ochrzciliśmy się całą rodziną, rodzice i dzieci.

Rok 1939 dobrze pamiętam – we wrześniu szedłem do szkoły. Syreny wyły. Był alarm, megafony ogłaszały: „Napaść na Polskę, dzieci wracajcie do domu”. Szkoły zamknięto. Szedłem pierwszy raz, do pierwszej klasy. No i wróciłem do domu.

Później, jak już naloty były, konie leżały na ulicach porozbijane, zabite. Któregoś dnia jadłem wątróbkę (może końską) i zadławiłem się, kiedy syreny zaczęły alarmować, że jest nalot. Wtenczas ojciec mnie uderzył w plecy i wątróbka wyskoczyła… To takie momenty, które pamiętam. Pamiętam też porozbijane armatki, żołnierzy zabitych.

Później ojciec przestał pracować i zawsze wychodził z domu, żeby coś załatwić, żebyśmy mieli co jeść. Co robił – nie wiem. Nieraz gotował nam ziemniaki. Aż przyszedł nakaz do getta. I ojciec kazał nam co można pozabierać z domu. Z początku nie było tak strasznie, pozwalano wziąć swoje rzeczy. Ojciec wypożyczył wózek no i na ten wózek wzięliśmy drobne rzeczy. I szliśmy. Po drodze ojciec rozmawiał z pewnym człowiekiem. Ojciec mówił, że to dobry człowiek. Nazywał się Dąbrowski. Pamiętam jego słowa: „Leon, jak ci będzie czego potrzeba, jak chłopak będzie mógł wyskoczyć, niech przyjdzie, to coś damy, pomożemy…”

W getcie kilka rodzin razem mieszkało.

Nieraz wychodziło się z domu, ojciec mówił – szczególnie później, jak zaczął chorować na tyfus – podejdź „tam”. Jeszcze nie było tak tragicznie, jak potem; podejdź „tam”, bo Polacy podchodzili pod getto i wymiana była – rzeczy za chleb, za ziemniaki. Było co dać. Ojciec dawał mi na przykład pierścionek. Mimo, że taki mały chłopak byłem, ale już taki zorientowany, co należy robić i tak co jakiś czas coś na „wymianę” mi dał. To przyniosłem trochę ziemniaków, jakiegoś chleba… A siostra już była słaba, bo rozchorowała się. Ona w getcie nabawiła się gruźlicy, jakoś tak prędko. Po wojnie była już inwalidką pierwszej grupy, bo gruźlica i gościec. Połamana cała, nawet mało co się ruszała. Aż umarła 4 maja 2000 roku.

Byłem głodny w getcie. Między chłopakami wyrywaliśmy sobie chleb. Starsi młodszym wyrywali. Tak to pamiętam. Miałem wtedy siedem, osiem lat. Później ojciec, kiedy już naprawdę był bardzo ciężko chory, powiedział: „Siostra nie da rady, ale ty staraj się uciekać, rób, co możesz.” A że ja, jako dziecko do tramwajów wskakiwałem, czepiałem się tramwajów… (Jeszcze w tym okresie tramwaje przez getto przejeżdżały, tak nie raz było, że w zwolnionym tempie.).

Próbowałem uciekać. Wskakiwałem do tramwaju, zbliżałem się do miejsca, gdzie brama… Mur stał i przy murze był przejazd. Stał tam polski policjant i Niemiec – żandarm z tak zwaną blachą. Wskoczyłem do tramwaju; nie wchodziłem do środka. Przykucnąłem. Na pomoście jechałem… To było za pierwszym razem. Ale złapał mnie policjant: zbił, przyprowadził z powrotem do getta.

Innym razem uciekłem, wydostałem się z getta. Polski policjant (ten sam co wtedy) złapał mnie już po aryjskiej stronie i odstawił do getta, chociaż żebrałem i śpiewałem po polsku. Łobuzowaty byłem.

Ojciec mówił potem: „Skacz dalej. Lepiej ci nie żyć, jeśli miałbyś tutaj żyć.”

Za trzecim razem (w 41 roku) znów skoczyłem do tramwaju. Już było zimno. Nie byłem ciepło ubrany. Marzłem.

W tramwaju były odkryte pomosty i żeby wejść do środka, trzeba było otworzyć drzwi. Wskoczyłem, schyliłem się. Stał obok mężczyzna i on mnie przydusił. W środku widocznie Niemiec siedział. Polak mnie jeszcze mocniej przycisnął. Zasłonił. I ja już miałem trochę stracha. Bo myślałem: albo on mnie chce wydać, albo co? Ale raczej wyczułem, że on mnie chce ochronić.

Był jakiś trzeci przystanek po wyjeździe tramwaju z getta, powiedział do mnie: „Wysiadaj, uciekaj!”

Przedtem jeszcze miałem wypadek. Z kolegą trzymaliśmy się za ręce uciekając. Już później, właściwie po ucieczce, Niemiec do nas strzelał, no i akurat trafił w kolegę. Ja ciągnąłem go za sobą, mówiąc: „Wstawaj, czego udajesz…” Nie wyobrażałem sobie, że on nie żyje, że ja mogę zginąć. Nie miałem wyobraźni i dlatego nie znałem prawdziwego strachu.

Był październik, początki listopada może. Pierwsze moje kroki… no pamiętałem, żeby – jak ojciec radził – skierować do państwa Dąbrowskich. Oni na Starym Mieście w Warszawie mieszkali i ja tam dopytywałem się o nich. Adresu dokładnie nie znałem. Błąkałem się trochę, no, ale znalazłem. Oni od razu wzięli mnie do siebie, nakarmili, potrzymali parę dni. Przyszedł ich człowiek i powiedział: „Chodź, zaprowadzę cię do księdza (bo prawdopodobnie ten ksiądz miał znać ojca) i on załatwi gdzieś dla ciebie miejsce.”

Państwo Dąbrowscy mieli czworo dzieci. Ja tam u nich kilka nocy spędziłem. To byli właśnie ci, o których ojciec mi mówił: „Jak uciekniesz, pójdziesz do nich, oni ci pomogą.” Taki najlepszy kontakt ojciec miał…

Ksiądz, po pierwsze, mnie wykąpał; miałem świerzb, to mnie wysmarował i worek z otworem na głowę mi nałożył. Bardzo dobrze wtedy u niego zjadłem. (Nazywał się Zimiński, a może Siemieński?) To była parafia na Annopolu. Czy nie w tej parafii byłem chrzczony przed wojną? Plebania przy kościele była. No i u księdza byłem jakieś dziesięć dni i stamtąd zostałem skierowany do Pogotowia Opiekuńczego na Zegarmistrzowskiej. Z Zegarmistrzowskiej później przenieśli nas na inną ulicę i zaraz po tym, przed samym Bożym Narodzeniem w ’41 roku parę dzieciaków wzięli i wywieźli pociągiem, z Warszawy. Ten pociąg jechał do Werbkowic i stamtąd wąskotorówką do Turkowic, do zakonnic. Akurat to było przed samymi świętami, ’41 roku, przed świętami Bożego Narodzenia.

Ludwika Brylanta przedstawiła Katarzyna Meloch

Udostępnij:

Back To Top
Search