Barbara Asendrych
Fragmenty wywiadu jaki z Barbarą Asendrych przeprowadziła Ewa Koźmińska-Frejlak („Midrasz” Nr. 7-8; lipiec – sierpień 2005).
Kim właściwie jestem?
Po śmierci mojego ojca mama się bardzo uaktywniła. Nawiązała korespondencję z zagranicą, zaczęły przychodzić paczki (nigdy nie dowiedziałam się, od kogo i dlaczego). Te paczki bardzo mi pomogły, dostawałyśmy w nich jakieś odżywki – a ja byłam po operacji onkologicznej. Potem, kiedy mama już zamieszkała u mnie, zaczęło mnie to trochę niepokoić. Mama codziennie czekała na listy, wyjeżdżała gdzieś po nie, ale nic na ten temat nie chciała mówić. W rezultacie dostała wylewu.
Widzi pani związek między jej chorobą a tą korespondencją?
Oczywiście. Po wylewie mam zachowywała się dziwnie. Odebrało jej mowę, ale od czasu do czasu coś mówiła, często zagadkowe rzeczy, na przykład – „ja chyba też jestem twoją mamusią…”. Składałam to wszystko na karb choroby. Po pięciu i pół tygodniach umarła. Musiałam uporządkować sprawy. Nie miałam jednak zwyczaju zaglądać do jej korespondencji. Nawet po jej śmierci miałam takie odczucie, że nie wolno mi tego ruszać…
Ile wtedy pani miała lat?
Czterdzieści trzy. Musiałam zawiadomić ludzi, że mama nie żyje. Już po pogrzebie wzięłam jej kalendarzyk i – czy znałam daną osobę, czy nie – wysyłałam listy o jednakowej treści, że moja mama, Leokadia Pieniążek, zmarła dnia tego a tego. W sylwestra odebrałam pierwszy telefon, ze Szwecji. Dzwoniła koleżanka mamy, starsza pani, w tej chwili ma dziewięćdziesiąt cztery lata. Powiedziała mi: „Ty mnie nie znasz, ale ja ciebie znam. Jesteś Żydówką, Lodzia (moja mama) nie chciała ci o tym powiedzieć, twój ojciec był lekarzem…”. Przestraszyła się, że może mi się coś stać i zakończyła rozmowę obietnicą, że napisze list. To było jak obuchem o głowę. W osiem dni później dostałam od niej list. Przeprosiła za tamtą rozmowę i opisała wszystko, co wie.
W kilka dni później przyszedł drugi list – z Belgii. Znów, że jestem Żydówką, nawet podali nazwiska moich rodziców. To był dla mnie szok. Owszem miałam koleżankę Żydówkę, miałam też znajomą, ale ja? W ogóle nic na temat Żydów nie wiedziałam. Wydawało mi się jedynie, że każda Żydówka musi być czarna, z kręconymi włosami. Ja taka nie byłam. Byłam ciemna, ale czarna nie. Skąd to się wszystko wzięło, jak to pozbierać? Listy przychodziły coraz częściej. Próbowałam to jakoś przetrawić. Musiałam na nie odpowiadać. Zadawałam w tych listach mnóstwo głupich pytań. Pytałam: co ja teraz mam z tym zrobić? Oni nie wiedzieli.
A kim byli ci „oni”, skąd wiedzieli o pani?
Podobno z relacji mamy. Maria Wirbland (ta, która pierwsza zadzwoniła) musiała wyjechać po ’68 roku z Polski. Zanim opuściła Polskę, odsiedziała dziewięć miesięcy. Oskarżono ją o to, że namawia dzieci polskie do wyjazdu do Izraela. Maria z moją mamą znały się od bardzo dawna. Spotykały się u mojej ciotki…
[…]
Myślę, że z jednej strony – chciała, żeby ktoś z rodziny się znalazł, bo może byłoby mi lepiej, może jej by było lepiej. Z drugiej strony – nie chciała, żeby mnie tak całkiem zabrali. Nie wiem skąd ten strach, bo kiedy ona zaczęła poszukiwania, ja już byłam od dziesięciu lat mężatką, więc nikt zabrać mnie nie mógł. Może po prostu bała się odrzucenia…
[…]
Który to był rok?
Nie wiem. Różnymi drogami szukałam informacji o swojej żydowskiej rodzinie, a los mi sprzyjał. Wiedziałam, że mam chrzestną w Żelechowie…
[…]
Gienia Pleskotówna była tylko rok młodsza od mojej mamy. Uznała, że to niemożliwe, bym się urodziła w 1943 roku. Pamiętała moje chrzciny. Podobno najpierw przyjechał Nejman (przyjaciel mamy z czasów okupacji), który pochodził z Żelechowa, a potem mama z dzieckiem (czyli mną) na ręku. Chrzciny były nietypowe, zwykle przecież jest i mężczyzna, i kobieta, a tutaj była tylko mama, pani Pleskot i nikogo więcej. Gienia bardzo chciała iść na chrzest, bo to miała być atrakcja – z tamtego czasu pamięta getto. To ważne, bo wiadomo, że getto w Żelechowie zostało zlikwidowane we wrześniu 1942 roku! Tymczasem ja miałam się urodzić w grudniu 1943 roku – to nie może być moja data urodzenia! Myślę, że mama dała się po prostu ponieść wyobraźni przy wyrabianiu metryki. Zresztą metrykę urodzenia miałam sporządzoną dopiero w 1950 roku, kiedy szłam do szkoły. Mama zmieniła wtedy nie tylko moją datę urodzenia, ale także i imię. To już było po ślubie mamy z Pieniążkiem, więc oficjalnie nazywałam się Jadwiga Pieniążek. W jednej chwili z Basi Burzyńskiej (nazwisko dziadków) stałam się Jadwigą Pieniążek. Nie mogłam do tego przywyknąć, więc jak w szkole wywoływali tym nowym nazwiskiem – nie reagowałam. Godziłam się na wszystkie kłamstwa, nawet te, o których wiedziałam…
[…]
Chciałam poznać tradycję i religię żydowską. Nie chodziło o to, że muszę w coś wierzyć, czy coś zmienić. Nigdy, poza krótkim okresem, nie byłam bardzo religijna, mimo że mama bardzo chciała, żebym chodziła do kościoła. Pomogła mi Róża Rozmaryn. Zaprowadziła mnie do synagogi, na nabożeństwo sobotnie. Pamiętam, że stałyśmy na babińcu, na górze, patrzyłam, jak się modlą mężczyźni i miałam takie poczucie, że ja to skądś znam. Nie wiem, skąd – nie widziałam tego na żadnym filmie, nie widziałam wtedy „Austerii”. To się stało dla mnie jakiś w sposób bliskie. Potem były szabasy, które organizował Michael Schudrich – takie pełne ciepła, zrozumienia. Wyjechałam też raz do Rychwałdu z całą swoją rodziną. Biegałam tam na modlitwy, strasznie mi się to podobało. Tylko, że ja nie chciałam być nigdy posądzona. że się bawię w żydostwo – bawię się a potem mi to minie. Los swoje robi – teraz mieszkam na wsi i boję się, że ktoś się dowie, że jestem Żydówką. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie mogą tego wiedzieć, bo nie miałabym życia. To jest takie przykre, ale co mam zrobić? Jestem już za słaba, żeby z tym walczyć, brakuje mi sił. Nie mogę też już jeździć do Stowarzyszenia, podróż dla mnie jest za ciężka, utrzymuję więc tylko kontakt telefoniczny.
(nasza bohaterka trafia do jasnowidza, który mówi jej o małym miasteczku, jednopiętrowy domku z jedynym balkonem, widzi:”młyn i mężczyznę nad książka”).
Wracając do porządku chronologicznego – czy już po tym, jak się pani dowiedziała, że miała pani inną 0 żydowską mamę, to czy z tej perspektywy zaczęła pani zauważać rzeczy, które się nie zgadzały z wcześniejszą wiedzą?
Któregoś razu Bieta Ficowska zorganizowała spotkanie z takim człowiekiem, którego widział obrazy z przeszłego życia – i on zaczyna mówić, że widzi małe miasteczko i mnie w wózku. Patrzę na niego i na pana Jerzego – trochę niedowierzająco. – Jest jakiś dom, jednopiętrowy z jednym metalowym balkonem – kontynuuje tamten. W pokoju nad książką siedzi mężczyzna, pewnie jakiś naukowiec. W rogu stoi piec z żółtych kafli…
[…]
Chodziłyśmy po miasteczku. Poszłyśmy na dawny cmentarz żydowski, na którym teraz stoi osiedle domków jednorodzinnych i są ogródki – ludzie sadzą różne rzeczy, a po cmentarzu nie ma śladu. Pani Krysia nas oprowadzała i w pewnym momencie, gdy szłyśmy takim mostkiem nad jakąś wodą, zaczęłam mieć wrażenie, że byłam tu już kiedyś. – Tutaj były takie wydmy piachu – zaczęłam opowiadać – naprzeciwko, nad tym lasem było strasznie dużo piachu, takiego pięknego, żółciutkiego. A tam prosto, ten ceglany dom był młynem. Tego mostu nie było, wody też nie. Rzeczywiście, okazało się, że był młyn, tylko go już zlikwidowali, ten piach i las też się zgadzał. Woda jest od niedawna – po prostu sztuczny zbiornik. Nagle stanęłyśmy przed domem, który pasował idealnie do opisu z widzenia: jednopiętrowy, dość stary – widać, że przedwojenny, z metalowym balkonem – jednym i nawet komórki stoją na podwórku. Na domu wisiała karteczka, że jest na sprzedaż.
[…] Czy udało się pani dowiedzieć czegoś więcej na temat swojej rodziny?
Za radą Ruty Sakowskiej pojechałam jeszcze do Biblioteki Lekarskiej na Ujazdowie. Ona znalazła ojca. Mówi – Zajdler, Seweryn, 1898 rok, lekarz, w 1934 obronił dyplom, mieszkał Chłodna 20. Tyle wiem – powiedziała, może jeszcze będziemy szukać, pokaże pani zdjęcie, zwykle były dołączone do dokumentów. W parę miesięcy potem dostałam ciężkiego zawału, potem przeszłam operację serca. Długo leżałam, miałam czas na przemyślenia. – Co mi dadzą te poszukiwania – jakieś mgliste wspomnienie, zobaczę twarz – i skończy się drugim zawałem? Bieta załatwiła mi psychiatrę, bo uważała, że sobie nie poradzę sama z tym problemem. Ona się mną zajęła, tłumaczyła, że w końcu muszę kiedyś przestać szukać, przecież to nie ma sensu. Wszyscy rodzice odchodzą w swoim czasie. Powinnam przyjąć, że rodzice po prostu odeszli. Staram się, ale jest ciekawość, trzeba coś dzieciom zostawić, przekazać, kim byli rodzice (choć nie wiem, czy one są tak bardzo tego spragnione…).