POCZET "SPRAWIEDLIWYCH"
Ten poczet powstał dzięki młodzieży ze szkół średnich i jej udziałowi we wspólnym projekcie centrum Edukacji Obywatelskiej i Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Po spotkaniach ze „Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata” i zaprzyjaźnieniu się z nimi uczniowie sporzą-dzili raporty przedstawiające sylwetki „Sprawiedliwych”. Do raportów dołączyli ich fotografie oraz dokumenty i inne pamiątki z lat wojny. Po-niżej przedstawiamy skróty tekstów przygotowanych przez uczniów.
„Człowiek człowiekowi powinien być człowiekiem” – to motto z wypowiedzi pana Mariana Piwowarskiego, obrane przez uczniów Gimnazjum nr 44 w Łodzi.
Gdy wybuchła II Wojna Światowa miał zaledwie 14 lat i aż 14, by wziąć na sie-bie odpowiedzialność za losy innych. Pomagał przy wybudowaniu ziemianki, gdzie ukrywało się sześcioro Żydów. Dotrzymał przyrzeczenia, że nie zdradzi nikomu tej ta-jemnicy. Do niego należała pomoc w zdobywaniu żywności dla ukrywających się, wy-wożenie nocą nieczystości oraz wietrzenie ziemianki, gdyż w dzień wydobywająca się z ziemi para, mogłaby zwrócić uwagę sąsiadów. Pełnił tez funkcję łącznika między swymi podopiecznymi a ich bliskimi. Dziś opowiada:
„Pamiętam pierwszy kontakt. Zlecił mi go ukrywający się pan Händler, dając kartkę ze skreślonymi kilku słowami i własnoręcznym podpisem. Kartkę tę miałem od-dać bez żadnych świadków. Zadanie miałem ułatwione, gdyż codziennie przechodziłem tamtędy w drodze do jedynej dozwolonej przez okupanta szkoły. Pan J., dostając tę karteczkę, był trochę speszony, również moim wiekiem, po czym powiedział, żebym poczekał i wyszedł. Bardzo się denerwowałem, że może on pójdzie po żandarmów i doniesie, że my, tzn. cała moja rodzina, ukrywamy Żydów. Ale wszystko skończyło się pomyślnie. Później wiele razy chodziłem do tego sklepu z różnymi zleceniami. Jeśli ktoś był w sklepie, prosiłem o trochę gwoździ i wychodziłem. Ta metoda była dobra, bo do sklepu przychodzili różni ludzie, wobec których należało zachować czujność.
Po kilku miesiącach do naszej kryjówki przybyły kolejne osoby oraz pięcioletni chłopiec. Niezależnie od rodzin żydowskich przez krótki czas, od tygodnia do dwóch, ukrywaliśmy członków ruchu oporu, poszukiwanych przez gestapo.
Ziemianka przygotowana dla czterech osób, w okresie „szczytu” mieściła ich osiem. Było to bardzo uciążliwe dla mojej matki, która musiała wyżywić oprócz naszej rodziny tyle osób. Trzeba pamiętać, że zdobywanie żywności w tamtych czasach było nie lada sztuką.
W naszych stronach wyzwolenie nastąpiło w styczniu 1945 roku. Parę dni po-tem wszyscy wyszli z ziemianki. Nigdy nie zapomnę Guty, która była bardzo wdzięczna memu ojcu za okazaną pomoc. Ojciec był speszony tymi podziękowaniami i powie-dział, ze to był nasz obowiązek, by udzielić pomocy potrzebującym. Odwrócił się, żeby nie pokazać łez.
Tak zakończył się tamten okres. Dwa i pół roku strachu, zagrożenia dla całej naszej rodziny i przede wszystkim dla ukrywających się Żydów. Przecież Niemcy sto-sowali zasadę zbiorowej odpowiedzialności.
Po czterdziestu latach od pierwszego dnia wolności – z inicjatywy Guty Frie-dberg – moja matka otrzymała z Instytutu Yad Vashem list, który brzmiał tak: „Droga Pani Piwowarska,
Mam przyjemność poinformowania Pani, że podczas sesji w dniu 8.04.1986 r. komisja postanowiła przyznać Pani, mężowi i synowi, jako wyraz najwyższego uznania, tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
Po upływie tylu lat nasz trud został doceniony, a był to trud bezinteresowny
dodaje pan Piwowarski.
Wywiad, pod kierunkiem pani prof. Małgorzaty Balickiej,
opracowali uczniowie klasy III b Gimnazjum nr 44 w Łodzi:
Justyna Darnikowska,
Angelika Gajewska,
Kamil Loos,
Rafael Poros.
Renata Kossobudzka
Przed wojną pani Renata Kossobudzka była uczennicą gimnazjum. Rodzice i dziadkowie wychowywali ją w duchu patriotycznym, co było dla niej równoznaczne z niesienieniem pomocy potrzebującym. Zaczęło się od koleżanek Żydówek z klasy, któ-re udało się wyciągnąć z getta przy pomocy organizacji harcerskich i innych.
Pani Renata zaczęła pracować i pierwsze zarobione pieniądze przeznaczyła na pomoc dla nich. Dziś wspomina:
„Najgorzej było, jak getto zostało zamknięte i zaczęły się wywózki do Oświęcimia i Treblinki. Coraz więcej ludzi zjawiało się u nas w domu, co oznaczało, że ktoś podawał nasz adres. Stwarzało to straszne niebezpieczeństwo. Ludzi tych trzeba było przenocować, a zdarzało się, że było 11 osób w dwóch małych pokoikach.
Moja matka uratowała kilkoro żydowskich dzieci. Jedną czteroletnią dziewczynkę wy-wiozła do zakonnic aż za Poronin, chłopczyka do Otwocka. Na Tamce kiedyś mieszka-ła rodzina szklarza z dwanaściorgiem dzieci. Potem te dzieci przychodziły do nas z get-ta po jedzenie i co rusz jakieś ubywało, bo wychodzili przez jakąś dziurę w murze i po-tem nie udawało im się wrócić. Myśmy je tak opłakiwali, bo ta garstka dzieci zmniejsza-ła się nieomal co chwila. Jeden z tych chłopców był niesłychanie sprytny. Jemu ta wę-drówka w tę i tamtą stronę długo się udawała, ale i to się skończyło….”
Zwracając się do młodzieży, która przeprowadzała wywiad, pani Renata powie-działa: „Przecież wy też byście stanęli w obronie waszych kolegów ze szkoły, z klasy, z którymi się przyjaźnicie.”
Jest to skrót wywiadu przeprowadzonego w dniu 28.04.2005 roku przez uczniów Gimnazjum Przymierza Rodzin nr. 2 w Warszawie:
Agatę Szumer,
Zosię Szeligę,
Łukasza Dziekana,
Filipa Ławińskiego,
Stasia Marka,
i Teodora Wolińskiego,
pod opieką pani prof. Marii Bremer.
Teresa Bobrowska-Dietrich
Przed wojną pani Teresa Bobrowska-Dietrich mieszkała w Krakowie, w miejscu, jak mówi, szczęśliwego dzieciństwa. Rodzina Steinfeldów mieszkała po sąsiedzku. Pa-ni Teresa wspomina:
„Bawiliśmy się wszyscy razem, jak to dzieci. Cóż z tego, że jedna z nas była Polką, a druga Żydówką? Wtedy nie miało to najmniejszego znaczenia. W naszym domu nigdy nie słyszeliśmy słowa niechęci, dezaprobaty. Żydzi mieszkali obok nas, byli z nami na codzień. I my traktowaliśmy ich jak swoich.”
Wybuchła wojna. Po wielu perypetiach jeden z członków rodziny Steinfeldów, 16-letni wówczas Wowek, pojawił się u rodziny Bobrowskich.
„Przychodził, kiedy tylko coś potrzebował, a drzwi naszego domu stały dla nie-go otworem. Wiedział, że otrzyma pomoc, dla nas to było naturalne. Skoro potrzebował pomocy, trzeba było mu ją dać.”
Lusia, siostra Wowki, również znalazła u nich schronienie po stracie rodziców i siostry. Po dramatycznych kolejach losu dotarła do Krakowa i pani Bobrowska, praw-dopodobnie, wykupiła ją z rąk szmalcowników. Wowek, po ucieczce z „marszu śmier-ci”, dołączył do Lusi. Jego też ukryli. Pani Teresa wspomina:
„Nie można było inaczej. Trudno tu mówić o jakiejś nadzwyczajnej odwadze. To po prostu przejaw człowieczeństwa. Jeśli ktoś jest człowiekiem, to jest nim zawsze i zawsze postępuje zgodnie z przykazaniem: miłuj bliźniego swego.”
Przyjaźń, życzliwość, poczucie więzi z innym człowiekiem, niezależnie od jego pochodzenia i wyznawanej religii, a także wrażliwość na ludzką niedolę, sprawiły, że w czasach, kiedy nasze społeczeństwo zostało poddane ciężkiej próbie, udało się ocalić wiele istnień ludzkich. Lusię i Wowkę także. Oni swoich przyjaciół i dobroczyńców za-chowają we wdzięcznej pamięci do samej śmierci.
Jest to skrót wywiadu przeprowadzonego przez ucznia Krzysztofa Grochalę z Gimnazjum nr. 29 w Krakowie.
Maria Morawska
Od początku wojny cała rodzina pani Morawskiej współpracowała z partyzant-ką. Ona, wówczas 16-letnia została ranna w rękę. Pewnego dnia rodzina pani Moraw-skiej znalazła w piwnicy domu ukrywającego się Żyda, który uciekł z getta. Postanowili zaopiekować się nim i dać mu schronienie. Ukrywanie Żydów w domu stanowiło ogromne niebezpieczeństwo. Gdyby Niemcy go znaleźli, równałoby się to z wyrokiem śmierci dla całej rodziny.
Pani Maria znała i lubiła rodzinę Zuckerów. Zanosiła im do getta jedzenie i wte-dy to została złapana przez gestapo, a potem wywieziona do Oświęcimia. Twierdzi, że „w tamtych czasach człowiek miał więcej litości niż dzisiaj.”
Ostatecznie członkowie jej rodziny uratowali siedmioro Żydów. Pani Maria mó-wi: „Najważniejsze było ratowanie człowieka. Nic więcej się wtedy dla nas nie li-czyło. Były chwile, kiedy mieliśmy dość wszystkiego, ale pomagaliśmy dalej.”
Jest to skrót wywiadu przeprowadzonego pod kierunkiem pani prof. Bożeny Podbielskiej, przez grupę uczniów z II Liceum Ogólnokształcącego w Katowicach.
Tadeusz Słowik
Rejon południowej przedwojennej Polski zamieszkiwały narodowości różnych kultur i religii. Mimo to młodzież tych regionów przyjaźniła się. Chodzili do tej samej szkoły, siedzieli niejednokrotnie razem w ławce. Między nimi nie było animozji. Problem zaczął się wraz z wybuchem wojny.
Rodzina pana Słowika pomagała w ratowaniu Żydów. Między innymi opiekowali się panią Katz, która później została żoną pana Słowika.
Według słów naszego bohatera, sąsiedzi wiedzieli o tym, że w tej okolicy inni Polacy ukrywają Żydów. Jak sam stwierdził: „Bez cichej pomocy społeczeństwa polskiego nie uratowałoby się tych Żydów.”
Na podstawie opracowania uczniów Gimnazjum nr 22 Lauder – Morasha w Warszawie.
Halina Wittig
Rodzina pani Haliny była bardzo patriotyczna, a jednocześnie pozbawiona urazów narodowościowych, ksenofobii, więc wyniosła z domu bardzo przyjazny stosunek do innych. Sama, jak mówi, ma bardzo dużo przyjaciół wśród osób o innym pochodzeniu etnicznym.
W czasie wojny pani Halina dysponowała w Warszawie czterema mieszkaniami, w których ukrywała konspiratorów oraz osoby pochodzenia żydowskiego.
Pani Wittig powiedziała nam: „My wszyscy byliśmy przestraszeni, ale nie rozróż-niało się wtedy, czy to jest Żyd, Ukrainiec czy inny, ale liczyło się wtedy to, że mieszkaliśmy obok siebie i że trzeba było pomóc.”
Pani Halina była świadoma, czym grozi ukrywanie Żydów. Sam fakt pomagania im był jednak dla niej i jej rodziny oczywisty. Jeśli potrzebowali pomocy, to ją otrzymywali. Na pytanie, dlaczego to robiła, pani Halina mówi: „A jak byś zobaczyła te biedne dzieci, to nie wzięłabyś? Z czystego serca to robiłam. A dlaczego ludzi ukrywałam? Bo każdemu z nich groziła śmierć. To było naturalne, że tak postępowaliśmy – ja i moja rodzina. Nigdy nie zastanawialiśmy się – dlaczego„. A oto dalsze odpowiedzi pani Haliny.
Jak i kiedy znalazła się u pani ta rodzina, którą pani ukrywała?
To było w 1942 roku. Jak już mówiłam, w naszym domu mieszkało kilka rodzin, ponieważ była godzina policyjna, każda rodzina po kolei pilnowała aby zamknąć bramę na noc. Tego wieczoru był mój dyżur. Gdy wyszłam zamknąć bramę wyjazdową zauważy-łam jakieś duże tobołki na podwórku. Pomyślałam, że może się ktoś wprowadza, ale nikogo nie było widać. Poleciałam szybko zamknąć kłódkę i wróciłam sprawdzić, co jest w tych walizkach, a tam na mnie patrzą oczka dzieci zawiniętych w jakieś koce. Spytałam – co wy tu robicie? Odpowiedziały, że mamusia im powiedziała, że tu dobrzy ludzie nas przecho-wają. Ja pytam – a gdzie mamusia. Odpowiedzieli, że nie ma jej. Ich rodzina uciekła z getta, ojciec zginał przy wyjściu, a matka z dwójką dzieci pieszo przeszła w stronę Otwocka. Jak już mówiłam, nasz dom był pierwszy od lasu i pewnie dlatego u nas zostawiła dzieci, nie wiem czy ktoś jej powiedział, że u mnie przechowuje się wielu ludzi? W każdym bądź radzie nikt do mnie jej nie przysłał. Na drugi dzień przyszła handlarka. Taka typowa Żydówka, spy-tałam się jej, że pewnie szuka swoich dzieci, ona zemdlała, okazało się, że z głodu. Gdy ją z mężem ocuciliśmy powiedzieliśmy jej, że zaopiekowaliśmy się dziećmi. Dzieci były strasznie zabiedzone i zawszone, najgorzej wyglądała malutka Sandra, wyglądała na trzy lata, w rzeczywistości miała pięć. Z ich matką umówiliśmy się, że dzieci będą cały czas u mnie, a ona w ciągu dnia będzie handlować, a na noc będzie przychodzić.
Czy musiała Pani Sandrę i Jasia uczyć polskiego?
Dzieci mówiły ślicznie po polsku, paciorek tak mówiły, że aż lepiej ode mnie, wiec były przygotowane, nie trzeba było ich dodatkowo uczyć. Jedynie, co trzeba było im załatwić, to „Kenkartę”. W dowodzie było napisane Malinowscy.
Czy nie budziło niczyich podejrzeń, że mieliście jakieś dodatkowe osoby w mieszkaniu?
Ci, co mieszkali w moim domu na pewno podejrzewali. Dzieci wprawdzie były wy-uczone, żeby wychodziły tylko na werandę i tylko tam siedziały. Zawsze, gdy przechodziły na werandę przez długi korytarz, przytulały się do ściany i bezszelestnie szły. Dla bezpieczeń-stwa drzwi do tego korytarza zamykaliśmy na klucz, jeśli ktoś chciałby wejść musiał zapukać.
Na podstawie opracowania XXIV L.O. im. Cypriana Norwida w Warszawie.
(uwaga na powtórki w tekście z internetu i tym napisanym!)
Helena śleczyńska
Pani Helena jako mała dziewczynka wyprowadziła Sonię z getta. Czekała na nią przy kościele, który był blisko getta. Nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji. Odpowiedzialność wziął na siebie jej ojciec.
Niestety nie udało się wyprowadzić z getta rodziców Soni.
Dziecko ukrywano za szafą, w skrytce. Rodzice pani Heleny żyli zgodnie z sąsiadami, specjalnie starali się, by nie mieć wrogów.
Sonia przebywała w tej kryjówce 3 i pół roku. Po wojnie nie chciała opuścić domu ani rozstać się z rodziną, która ją ukrywała. To było dramatyczne: pewnego dnia jej ocalała mat-ka zgłosiła się po nią…
Na podstawie opracowania I L.O. w Częstochowie
Zbigniew Jędrzejko
Pewnej nocy w czasie wojny sąsiad przyprowadził do rodziny pana Zbigniewa cztery Żydówki pochodzące ze Złoczowa. Ukryto je w stajni na górze. Nie mogły stamtąd w ogóle wychodzić, gdyż Niemcy zabiliby je razem z ukrywającą je rodziną.
Najwięcej trudności było z podawaniem im żywności, gdyż w ogrodzie przed domem stacjonowali Niemcy. Kobiety ukrywano przez 18 miesięcy, potem doszedł jeszcze jeden mężczyzna.
Na podstawie opracowania Powiatowego Zespołu nr 10 Szkół Mechaniczno-Elektrycznych w Kętach.
Aurelia Rudyk – Kowalik
Pani Aurelia opowiada historię, która miała miejsce w Przyłęku, miejscowości położonej między Częstochową i Kielcami. Na pytanie, kim był uratowany człowiek i czy znała wtedy jego prawdziwą tożsamość, odpowiada: „Był to mały żydowski chłopiec, którego rodzice przedstawili mnie i mojemu młodszemu bratu jako syna siostry cioci Wandy. Ciocia Wanda natomiast była żoną wujka Staszka, który kierował szkołą. To właśnie w tej szkole przez pewien czas ukrywał się Jurek Staszewski – tak w czasie wojny nazywał się chłopiec.”
A jak trafił do rodziny pani Aureli? „Wydaje mi się, że gdy ich – Żydów prowadzili do getta, gdy już mieli na ubraniach opaski i Gwiazdy Dawida, zatrzymali się na ryneczku i w pewnej chwili matka wypchnęła go w tłumek kobiet, które akurat tam stały. Któraś z kobiet przyniosła go do kierownika szkoły i przebywał tam kilka miesięcy. Niestety, przez nieostrożność wujka i innego nauczyciela (popełnili fatalny błąd nie zabezpieczając radiostacji, która była na strychu) – wpadło gestapo i zrobiło rewizję… Moja ciocia i jedna z nauczycielek od razu zostały wywiezione do Oświęcimia i tam zginęły. Więc wujek przyprowadził Jurka do naszego domu, gdyż uważał, że u nas będzie najbezpieczniej.”
Matka Jurka przeżyła i po wojnie przyjechała po swojego syna. Dawny Jurek nazywa się teraz Gerald Kaiser i jest naukowcem, pracującym na uniwersytecie w USA.
Na podstawie opracowania uczniów Gimnazjum z Oddziałem Integracyjnym im. Roku Jubileuszowego w Bojszowych